piątek, 24 kwietnia 2020

[*]

Poszłam przed wieczorną Mszą. Bałam się, że widok zdołuje mnie totalnie. Wiedziałam, że jest źle, spodziewałam się tego - mimo, że w kościele wciąż modlono się o zdrowie. Z drzwi wejściowych od razu jest wejście do pokoju. Ola podawała tlen, gospodyni załamana, mąż jej ledwo się trzyma - ksiądz umierający, mąż Oli i bratanek - starają sie trzymać fason. Już mnie nie widział, nawet jeśli słyszał, nie wiem, czy wiedział. To było coś niesamowitego - dostałam takie siły, takiej mocy, takiego umocnienia - że nie da się tego opisać! Podziękowałam im wszystkim za opiekę, za to, że są - wspominaliśmy fajne chwile z dzieciństwa bratanków księdza - bo byli, dawno się z nimi nie widziałam - atomsfera, jak w rodzinie. Nie było płaczu, łez - a taka siła i radość z obecności nas wszystkich. Poszliśmy później na Mszę św. - prosiłam o  skrócenie cierpień... Jak tylko wyszłam z kościoła - telefony, SMSy: byłaś? Wiedzieli, że dostaną informację z pierwszej ręki. Nie dawałam im nadziei. W domu otworzyłam album z naszymi zdjęciami. Powspominaliśmy. Pośmieliśmy się. Zmarł o 23.05. Nie, nie płaczę (jeszcze)...

1 komentarz:

  1. Hmmm... u Ciebie tekst o zmarłym proboszczu, a u mnie o zmarłym koledze ze studiów...
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń